Najpierw zadzwoniła sąsiadka z góry. Że jej mąż znowu nie trafił do mieszkania, stanął piętro niżej i przekonywał kogoś obcego, że przecież „tu mieszka od zawsze”. Słuchałam tego, patrząc na stygnącą herbatę, na parę uciekającą spod talerzyka, i miałam w głowie taki cichy stuk, stuk, stuk – jakby ktoś pukał od środka: „uważaj, to nie jest już odległa historia”. O chorobie Alzheimera wszyscy coś tam wiemy, tak się mówi, prawda? A jednak kiedy dotyka kogoś bliskiego, robi się nagle duszno, zbyt realnie, zbyt blisko.
Pierwsze znaki, te wczesne objawy, są podstępne. Nie przychodzą z hukiem jak złamana noga. Raczej skradają się po kuchni między filiżankami, zostawiają drobne ślady, które łatwo zignorować. Ktoś zapomina, po co wszedł do pokoju – no, każdy zapomina. Ktoś dwa razy tego samego dnia dzwoni z tym samym pytaniem – zdarza się. Tylko że te „zdarza się” zaczynają układać się w serię. Gubione słowa w środku zdania, nagłe zakłopotanie przy prostych czynnościach, niepewność w znanych kiedyś jak własna kieszeń uliczkach. I ta irytacja, czasem agresja, bo przecież nikt nie lubi, gdy umyka mu własna głowa. To nie jest film, to się dzieje cicho, przy śniadaniu, przy obieraniu ziemniaków, na ławce pod blokiem.
Miałam w rodzinie taki przypadek. Ciotka, kobieta z charakterem, z ostrym językiem, co potrafiła jednym zdaniem ustawić cały stół do pionu. Najpierw zaczęła mylić imiona wnuków. Potem chowała klucze nie wiadomo gdzie – znaleźliśmy je raz w piekarniku, zimnym na szczęście. Śmialiśmy się, trochę nerwowo, trochę z ulgą, że to jeszcze nie „to”. A potem przyszedł dzień, kiedy nie poznała własnego odbicia w lustrze. I już nie było z czego się śmiać. Pamiętam zapach jej mieszkania – trochę kawy, trochę mydła i tego dziwnego, metalicznego czegoś, co pojawia się, gdy w domu dzieje się coś trudnego.
Profilaktyka. Słowo mądre, trochę urzędowe, ale chodzi przecież o proste rzeczy, o codzienność. Ruch. Nie od razu maraton, broń Boże. Wystarczy spacer, taki prawdziwy, nie do sklepu po śmietanę, tylko dla chodzenia samego. Mózg lubi, gdy serce pompuje, to się jakoś łączy, choć lekarzem nie jestem. Jedzenie też ma znaczenie – mniej ciężkich, tłustych smaków, więcej warzyw, ryb, tego wszystkiego, czego kiedyś nie mieliśmy na co dzień, a dziś mamy pod ręką. No i głowa w ruchu. Krzyżówki, książki, rozmowy, nawet kłótnie o byle co przy stole, byleby było myślenie, skojarzenia, pamięć. „Po co mi to wszystko w tym wieku?” – słyszę czasem. A ja odpowiadam: właśnie po to.
Jest jeszcze jedna sprawa, o której rzadko się mówi, bo brzmi nieprzyjemnie: nielekceważenie objawów. My, starsi, mamy w sobie tę twardość z dawnych lat – „przejdzie”, „nie będę z tym latać po lekarzach”. Tylko że tu czas ma znaczenie. Im wcześniej ktoś zauważy, że coś się naprawdę zmienia, im szybciej trafi do specjalisty, tym więcej można jeszcze zrobić, spowolnić, ułożyć życie tak, żeby było mniej bólu, mniej chaosu. To nie jest wstyd, to jest odpowiedzialność. I wobec siebie, i wobec tych, którzy będą obok, kiedy pamięć zacznie się rwać jak stara firanka.
Czasem łapię się na tym, że sama sprawdzam, czy wszystko ze mną w porządku. Czy pamiętam numer do córki bez zaglądania w telefon, czy wiem, gdzie odłożyłam okulary. To niby śmieszne, a jednak gdzieś z tyłu siedzi lekkie ukłucie. Może to dobrze, że siedzi. Mobilizuje. Żeby wyjść z domu, choć się nie chce. Żeby ugotować coś lżejszego, choć schabowy woła z patelni. Żeby zadzwonić do kogoś, pogadać, ponarzekać nawet – byleby głowa pracowała.
Na koniec powiem tak: choroba Alzheimera nie jest już tematem „z gazet dla cudzych ludzi”. Jest w naszych klatkach schodowych, w rodzinach, w rozmowach szeptanych przy herbacie. Wczesne objawy są ciche, profilaktyka bywa nudna, ale jedno i drugie może zrobić ogromną różnicę. Nie mamy wpływu na wszystko, niestety. Ale na codzienne drobiazgi – mamy. I może właśnie w tych drobiazgach, w spacerze o zmierzchu, w zapachu zupy, w jednym dodatkowym telefonie, kryje się coś na kształt obrony. Krucha, ludzka, niedoskonała. Ale nasza.









