Szukaj

Choroby tarczycy po 60-tce – objawy i leczenie

Choroby tarczycy po 60-tce – objawy i leczenie2

Z tarczycą jest jak z instalacją w starym domu. Dopóki działa – nikt się nią nie interesuje. A potem nagle coś zaczyna szwankować i okazuje się, że od tego jednego, małego elementu zależy pół życia. U mnie zaczęło się niewinnie. Zmęczenie. Takie zwyczajne, myślałem. Człowiek się starzeje, no to przecież ma prawo. Drzemka po obiedzie coraz dłuższa, ręce jakby cięższe, zimno nie takie jak kiedyś. I waga, ta przeklęta waga – niby jem mniej, a ona swoje. Ktoś rzucił: „zrób tarczycę”. No tak, tarczycę. Nawet nie byłem do końca pewien, gdzie ona dokładnie siedzi.

Objawy chorób tarczycy po sześćdziesiątce są jak pogoda w marcu. Trochę takie, trochę inne, nie wiadomo, co z nimi zrobić. Jedni tyją, inni chudną. Jedni są wiecznie zmarznięci, inni zalani potem. Serce potrafi walić jak młot, albo odwrotnie – wszystko zwalnia, jakby ktoś przykręcił kurek z energią. Do tego drażliwość, smutek bez powodu, senność w środku dnia i bezsenność w nocy. Każdy to zna, prawda? I każdy potrafi to sobie jakoś wytłumaczyć: wiek, pogoda, nerwy, sąsiad, polityka, wszystko naraz.

Ja przez długi czas tłumaczyłem sobie tak: „to już taki etap”. Aż przyszedł dzień, kiedy nie miałem siły wejść na drugie piętro bez przystanku. W klatce pachniało cudzym obiadem, jak co dzień, ktoś smażył cebulę, ja stałem z ręką na poręczy i myślałem tylko o tym, żeby się nie zakręciło w głowie. Wtedy poszedłem do lekarza. Z krwi wyszło, że coś tam nie gra. Niedoczynność. Słowo niezbyt poetyckie, ale za to skuteczne w straszeniu.

Leczenie? Tabletka. Jedna, mała, codziennie rano, na czczo, popita wodą. Brzmi banalnie. I trochę takie jest. Tylko że banalność też potrafi być zdradliwa. Bo trzeba pamiętać, bo trzeba badać, bo dawki się zmienia, bo organizm po sześćdziesiątce nie reaguje już jak kiedyś. Jeden miesiąc jest lepiej, drugi gorzej. A człowiekowi by się chciało od razu, prawda? Jak aspiryna na ból głowy. Ale tu tak się nie da. Tarczycę trzeba cierpliwie stawiać na nogi, albo raczej uczyć ją chodzić od nowa.

Są też ci z nadczynnością. Ich poznaję po tym nerwowym błysku w oku, po szybkim mówieniu, po potrafiącym nagle wyskoczyć pulsie. Chudną, choć jedzą normalnie, ręce im drżą, nie mogą usiedzieć na miejscu. Z boku wygląda, jakby mieli za dużo życia w życiu. A w środku to często jest męczące jak diabli. Leki inne, czasem silniejsze, czasem radiojod, czasem – rzadziej – operacja. I znów: żadnych cudów z dnia na dzień.

Najgorsze w chorobach tarczycy jest to, że one się lubią maskować. Udają wszystko inne. Depresję, przemęczenie, serce, nerwy, a nawet „taki charakter”. Ile razy słyszałem: „odkąd zachorowałam, to jakby mnie podmienili”. No właśnie. Hormony są jak dyrygent, którego nie widać, ale jak się pomyli, to cała orkiestra gra fałszywie. I wtedy człowiek ma wrażenie, że to on jest zepsuty. A to tylko tarczyca daje ciała.

W leczeniu po sześćdziesiątce ważne jest jeszcze jedno – spokój. I regularność. Badania nie raz do roku, tylko tak, jak trzeba. Dawki nie „na oko”, tylko pod kontrolą. I nie słuchanie koleżanek, co biorą „coś podobnego, tylko taniej”. Każdy organizm jest inny, choć wszyscy mamy podobne zmarszczki i podobne rachunki do zapłacenia.

Z czasem człowiek się oswaja. Z tabletką, z wynikami, z tym, że czasem jest gorzej bez wielkiego powodu. Uczy się też, że tarczyca lubi rytm: sen, jedzenie, ruch. Żadne Himalaje, zwykły spacer, byle codziennie. Zupa zamiast byle czego z lodówki. Odkładanie nerwów na bok – choć akurat to brzmi jak dobry dowcip.

Na koniec, powiem tak: choroby tarczycy po 60-tce to nie wyrok. To raczej nowa umowa z własnym ciałem. Trochę bardziej drobiazgowa, trochę bardziej wymagająca. Ale da się z nią żyć, pracować w ogródku, pojechać autobusem na drugi koniec miasta, pokłócić się o głupstwo i pogodzić. Tylko trzeba słuchać siebie uważniej niż kiedyś. I nie zrzucać wszystkiego na „starość”, bo ona – jak się okazuje – często bywa tu zupełnie niewinna.

Obrazek na Freepik