Szukaj

Domowa apteczka – co powinno się w niej znaleźć?

Domowa apteczka – co powinno się w niej znaleźć2

Zaczęło się od tego, że w nocy zabrakło plastrów. Skaleczenie w palec przy krojeniu chleba, nic wielkiego, krew jak krew, leci, trzeba zatamować. I wtedy człowiek przypomina sobie, że apteczka to nie jest coś „na potem”. To jest na teraz. Na ten moment między kuchnią a łazienką, kiedy ręcznik już czerwony, a człowiek trochę zły na siebie, że znowu czegoś nie dopilnował. No bo jakże inaczej.

Moja apteczka mieszka w górnej szafce, tej nad lodówką. Za wysoko, wiem, ale już tak mam od lat. I co jakiś czas robię tam porządki. To znaczy – wyciągam wszystko na stół, wzdycham, bo połowa przeterminowana, a potem odkładam z powrotem… no, różnie z tym bywa. Ale coś w niej jednak być musi zawsze. Środki odkażające – spirytus, woda utleniona (choć teraz mówią, że już nie taka dobra), jakieś spreje do ran. Plastry w kilku rozmiarach, bo jeden to się zawsze kurczy w palcach jak guma. Bandaż zwykły, bandaż elastyczny. Gaziki, kompresy. Brzmi nudno, wiem, ale gdy nagle są potrzebne, to człowiek całuje tę nudę po rękach.

Są też leki przeciwbólowe. Na głowę, na ząb, na kolano, co się odezwie przy zmianie pogody – każdy to zna, prawda? Ale tu trzeba uważać, bo po latach w szufladach potrafi zebrać się mała apteka polowa: jedno na serce, drugie na ciśnienie, trzecie „bo sąsiadka polecała”. I potem już nikt nie pamięta, co z czym, o której godzinie i czy w ogóle jeszcze wolno. Dlatego raz na jakiś czas dobrze jest wziąć te wszystkie pudełeczka do ręki i bez sentymentów wyrzucić to, co stare. To akurat nie boli.

Termometr. Kiedyś był rtęciowy, stłukł się jeden czy drugi, człowiek wymiatał te srebrne kuleczki z kąta w kąt, dziś już inne czasy. Ale termometr być musi. Tak samo coś na gorączkę, coś na przeziębienie, krople do nosa, które i tak szczypią, nieważne jaką mają nazwę. Syrop na kaszel, tabletki do ssania na gardło, bo nocą gardło boli zawsze bardziej. Zawsze. I oczywiście elektrolity – człowiek myśli, że to fanaberia, aż przyjdzie odwodnienie po jakiejś infekcji.

Ja trzymam też w apteczce nożyczki. Do bandaży, do plastrów, do wszystkiego. Pęsetę na drzazgi, bo te potrafią wchodzić w palce złośliwie, jakby miały w tym interes. Rękawiczki jednorazowe – kiedyś wstydziłam się ich używać, dziś już wiem, że rozum to nie wstyd. Jest jeszcze maść na oparzenia, bo gorący olej nie pyta o wiek, i maść na stłuczenia, bo kolana też nie pytają.

Często zapominamy o jednej rzeczy: o lekach, które bierzemy na stałe. Dobrze mieć ich mały zapas w jednym miejscu. Na wypadek, gdyby apteka była zamknięta, gdyby śnieg zasypał wszystko (pamiętacie tamte zimy?), gdyby po prostu zabrakło sił, żeby wyjść z domu. To drobiazg, a daje spokój. A spokój, proszę mi wierzyć, jest dziś towarem deficytowym.

Apteczka to nie muzeum. Ona żyje. Zmienia się razem z nami. Coś dochodzi, coś wypada. Kiedy byłam młodsza, miałam w niej inne rzeczy. Teraz są inne, bardziej „pod serce”, „pod ciśnienie”, „pod stawy”. I dobrze. To znaczy, że jeszcze reagujemy, że jeszcze chcemy sobie pomóc. Nawet jeśli czasem robimy to nieporadnie, na skróty, z westchnieniem.

Czasem słyszę: „Po co mi to wszystko, ja rzadko choruję”. Odpowiadam wtedy, że apteczka nie jest dla choroby, tylko dla niespodzianki. A niespodzianki to życie uwielbia. Skaleczenie przy obieraniu ziemniaków, oparzenie przy smażeniu placków, nagły ból głowy w niedzielę wieczorem. I co wtedy? Do sąsiada pukać? Można, jasne, ale lepiej jednak mieć swoje pod ręką.

Na koniec powiem tak: domowa apteczka nie musi być wielka jak walizka. Nie musi być też idealnie uporządkowana, choć to by się przydało. Ma być gotowa. Ma być sprawdzana od czasu do czasu. Ma być trochę jak parasol – najlepiej, żeby leżała i się kurzyła, bo to znaczy, że jej nie potrzebujemy. Ale gdy już jest potrzebna, to niech będzie. I niech w niej będzie to, co naprawdę się przydaje, a nie to, co tylko „szkoda wyrzucić”. Bo zdrowie nie lubi tego, że komuś szkoda. Zdrowie lubi konkret. I odrobinę uwagi.

Obrazek na Freepik