Szukaj

Harmonia w domu – feng shui dla początkujących

Harmonia w domu – feng shui dla początkujących2

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy po raz trzeci w tygodniu potknąłem się o ten sam taboret stojący „tylko na chwilę” przy drzwiach balkonowych. Albo gdy usiadłem wieczorem w fotelu, zapaliłem lampkę i zamiast spokoju poczułem… no właśnie, coś w rodzaju rozdrażnienia bez powodu. Cisza była, herbata była, a jednak człowiek się wiercił. I wtedy przypomniało mi się hasło zasłyszane w porannej telewizji śniadaniowej: feng shui. Brzmiało to jak coś z kolorowego czasopisma albo z półki „egzotyka dla znudzonych”. A jednak zostało.

Piszę to bez pozy eksperta. Raczej jako ktoś, kto całe życie przestawiał meble „jak się zmieści”, a dopiero po sześćdziesiątce zaczął się zastanawiać, czy to, gdzie stoi stół, naprawdę jest obojętne. Bo nie jest. Nie wiem, czy to energia, czy po prostu zdrowy rozsądek, ale coś w tym jest. Feng shui, w najprostszej wersji, to nie smoki i dzwonki w oknach (chociaż kto co lubi), tylko uważność na przestrzeń. Na to, jak się w niej poruszamy, oddychamy, żyjemy. Każdy to zna, prawda? Tylko rzadko nazywa.

Zacząłem od rzeczy banalnych. Od wejścia. Drzwi, przez które wchodzę z siatką ziemniaków, z parasolem, czasem z głową pełną spraw. A tam – buty, gazety, stara torba „do wyrzucenia”. No to jak ma być dobrze, skoro pierwsze, co widzę, to bałagan. Posprzątałem. Nie od razu idealnie, nie przesadzajmy. Ale zrobiło się jaśniej, czyściej i przestronniej. Jakby powietrze było inne. Może sobie dopowiadam, ale kto mi zabroni.

Potem przyszła kolej na kuchnię. Kuchnia to serce, mówią. U mnie pachnie kawą i zupą, czasem przypalonym masłem, normalnie. Feng shui mówi: porządek, ogień i woda nie powinny się kłócić. Kuchenka obok zlewu – niby drobiazg, a jednak. Przestawiłem suszarkę na naczynia, żeby nie kapało na palniki. Mała rzecz, a mniej mnie to irytuje. A jak człowiek mniej się irytuje, to i dzień lepszy, no bo jakże inaczej.

Najwięcej oporu miałem przy sypialni. Bo co mi ktoś będzie mówił, gdzie mam spać. A jednak… łóżko pod oknem, przeciąg, światło latarni w oczy. Przesunąłem. Nie od razu spałem jak dziecko, bez cudów, ale rano wstawałem jakby mniej połamany. Feng shui mówi też: nie trzymaj pod łóżkiem gratów. A ja trzymałem. Walizkę, stare buty. Wyciągnąłem. Kurz, wiadomo, ale potem taka ulga. Jakby nogi miały więcej miejsca do oddychania.

Nie chodzi o to, żeby wszystko było jak z katalogu. Broń Boże. Dom ma być żywy. Zdjęcia, pamiątki, trochę chaosu nawet. Feng shui nie zabrania życia. Raczej podpowiada, żeby nie przeszkadzać samemu sobie. Żeby nie stawiać fotela tyłem do drzwi, bo wtedy człowiek się spina. Ja się spinałem, teraz wiem dlaczego. Żeby światło było tam, gdzie się czyta, a nie tam, gdzie zbiera kurz. Proste rzeczy. Czasem aż wstyd, że się o nich zapomina.

I jeszcze jedno. Nie wszystko trzeba brać dosłownie. Ja nie liczę stron świata z kompasem, nie wieszam kryształów. Ale słucham domu. Skrzypienia podłogi, zapachu starej szafy, tego, gdzie lubię usiąść. Feng shui jest dla mnie pretekstem, żeby się zatrzymać i pomyśleć: czy tu mi dobrze? A jeśli nie, to co mogę zmienić, nawet o pięć centymetrów.

Na koniec powiem tak: harmonia w domu to nie jest stan na zawsze. To proces. Dzisiaj coś przesuniesz, jutro znowu wróci chaos. Normalne. Ważne, żeby mieć świadomość, że przestrzeń nie jest obojętna. Że nas wspiera albo męczy. I że mamy na to wpływ, nawet po sześćdziesiątce, siedemdziesiątce. A może właśnie wtedy najbardziej. Bo człowiek wreszcie ma czas, żeby zauważyć, że ten taboret przy drzwiach jednak stoi nie tam, gdzie trzeba.

Obrazek na Freepik