Pierwszy raz naprawdę przestraszyłem się telefonu, kiedy zaczął do mnie mówić. Dosłownie. Jakiś komunikat wyskoczył, coś o aktualizacji, głos kobiecy, metaliczny, a ja w kuchni, z nożem w ręce, ogórek na desce, zapach octu jeszcze z wczorajszego słoika. Pomyślałem wtedy: no pięknie, technika zaczyna się rządzić sama. A przecież to był zwykły smartfon, nic nadzwyczajnego. I wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, że może jednak nie chodzi o wiek, tylko o oswojenie. Jak z psem. Albo z nową patelnią, która przypala, dopóki się jej nie nauczy.
Po sześćdziesiątce człowiek już wie, czego nie lubi. I to jest piękne, tylko trochę niebezpieczne. Bo łatwo powiedzieć: „to nie dla mnie”, zanim się w ogóle sprawdzi. Komputer? „Nie dla mnie”. Internet? „Nie dla mnie”. A potem nagle przychodzi list z urzędu, że trzeba coś złożyć elektronicznie, wnuczka wysyła zdjęcia tylko „na aplikacji”, a w przychodni – rejestracja wyłącznie przez stronę. I nagle to „nie dla mnie” zaczyna się kruszyć jak sucha bułka.
Uczyłem się powoli. Za wolno, jak na dzisiejsze czasy, ale wystarczająco szybko, żeby nie zostać z tyłu zupełnie. Najpierw była poczta elektroniczna. Przez tydzień zapominałem hasła. Zapisywałem je na kartkach, te kartki znikały, kot je zrzucał ze stołu, serio. A potem nagle któregoś dnia kliknąłem wszystko jak trzeba. Bez nerwów. Bez przekleństw pod nosem. I poczułem to małe, ale jednak zwycięstwo. Głupio się przyznać, ale człowiek potrafi się z tego cieszyć jak dziecko z pierwszego samodzielnie zawiązanego buta.
Najtrudniejsza nie jest obsługa. Naprawdę. Najtrudniejszy jest wstyd. Ten cichy, gryzący w kark: że się nie wie, że się zapyta, że znów trzeba poprosić. Każdy to zna, prawda? A przecież my przez całe życie uczyliśmy się od innych. W pracy, w domu, na budowie, w sklepie, gdziekolwiek. Tylko teraz uczeń ma siwe włosy i to jakoś bardziej boli. Niesłusznie, ale boli.
Bardzo pomaga zwykła codzienność. Nie kursy od razu, nie wielkie szkolenia w salach z rzutnikiem. Tylko drobiazgi: sprawdzić pogodę zamiast wyglądać przez okno co pięć minut. Obejrzeć zdjęcie prawnuka w telefonie zamiast czekać na wydruk. Zamówić leki przez stronę apteki i nie stać w kolejce w deszczu. Takie małe „użycia” techniki do życia, nie do popisów. I nagle te wszystkie guziki przestają być abstrakcyjne. One zaczynają mieć sens i realność.
Oczywiście bywają dni, kiedy człowiek ma ochotę rzucić tym wszystkim w kąt. Bo coś się samo aktualizuje, bo coś zmienia wygląd, bo słowa się przestawiają i już nie wiadomo, gdzie kliknąć. Wtedy dobrze jest po prostu odłożyć. Dosłownie. Przykryć telefon gazetą, wyjść na balkon, posłuchać miasta. Wrócić po godzinie. Albo jutro. Świat się nie zawali. No chyba że człowiek naprawdę zapłaci rachunek ostatniego dnia, ale to inna historia.
Pomaga też towarzystwo. Nie zawsze młodszych. Czasem w moim wieku uczymy się od siebie lepiej, bo mamy podobne tempo i podobne lęki. Kolega z klatki pokazał mi kiedyś, jak ustawić większe litery. Prosta rzecz, a zmieniła życie. Ja mu potem pokazałem, jak sprawdzić stan konta bez chodzenia do banku. I tak sobie przekazujemy te okruchy wiedzy, trochę jak kiedyś sąsiedzi przepisy na ciasto drożdżowe.
Nie trzeba wszystkiego. I to jest ważne. Nie trzeba znać wszystkich aplikacji, wszystkich skrótów, wszystkich cudów. Wystarczy to, co naprawdę się przydaje. Reszta to hałas. Internet jest dziś jak wielki targ: krzyczą, migają, nawołują. Po sześćdziesiątce już nie musimy wszystkiego kupować. Wystarczy przejść alejką z tym, co potrzebne, i nie dać się wciągnąć w resztę.
Czasem słyszę, że „mózg już nie ten”. A ja patrzę na ludzi, którzy pamiętają numery telefonów z lat siedemdziesiątych, teksty piosenek sprzed pół wieku, daty imienin całej rodziny. Mózg jest w porządku. Tylko trzeba go używać inaczej. Wolniej. Spokojniej. Bez ciągłego porównywania się do dwudziestolatków, co klikają szybciej, bo oni się z tym urodzili, a my przyszliśmy trochę później. Każdy w innym przystanku wsiada do tego pociągu.
Na koniec – bo jednak trzeba jakoś domknąć – powiem tak: umiejętności cyfrowe po sześćdziesiątce nie są po to, żeby być „na czasie”. One są po to, żeby być bliżej. Bliżej ludzi, spraw, informacji, nawet własnego miasta. Żeby nie stać zawsze po drugiej stronie szyby. A tempo? Tempo niech będzie nasze. Z przerwą na herbatę, z westchnieniem, z drobną irytacją i z tym cichym zadowoleniem, kiedy znów coś się udało. Choćby wysłanie jednego, zwykłego maila.









