Zaczęło się, jak to często u mnie bywa, od drobiazgu. Stałem w warzywniaku, cebula pachniała ostro, ktoś trzaskał kasą fiskalną, a przede mną pani w moim wieku próbowała zapytać młodego sprzedawcę – obcokrajowca – gdzie leżą ogórki kiszone. On się uśmiechał szeroko, kiwał głową, ale rozumieli się mniej więcej jak radio z lodówką. I pomyślałem wtedy: kurczę, to my całe życie uczymy się tylu rzeczy, a dziś, na emeryturze, świat raptem przyspieszył i mówi do nas innymi językami. Dosłownie.
Bo to nie jest już ten czas, kiedy język obcy był „dla młodych”. Wnuki klikają, latają po świecie, bilety lotnicze – proszę bardzo, tańsze niż pociąg do Ciechocinka. A my? My mamy wreszcie czas. Prawdziwy czas. Taki, który nie ucieka między jednym dyżurem a drugim. Taki, który czasem aż straszy swoją wolnością. I można z nim zrobić różne rzeczy. Jedni idą w działkę, inni w kijki nordic walking, a jeszcze inni… w języki. I wcale się nie dziwię.
Angielski oczywiście wyskakuje pierwszy, jak sprężyna z pudełka. No bo jakże inaczej. Lotnisko, hotel, instrukcja do nowego telefonu, nawet serial w telewizji kablowej – wszystko po angielsku albo z angielskiego. To język praktyczny, twardy, taki roboczy. Nie zawsze ładny dla ucha, ale skuteczny jak dobry scyzoryk. I znać go choćby na poziomie zamówienia kawy, zapytania o drogę czy przeczytania maila od banku – to dziś nie fanaberia, tylko zwykła wygoda życia. A wygoda, w naszym wieku, to nie jest luksus, to jest potrzeba.
Ale zaraz potem przychodzi mi do głowy włoski. O, to zupełnie inna historia. Włoski wchodzi w ucho jak ciepły wiatr w lipcu. Nawet jak ktoś kaleczy, to i tak brzmi jakby śpiewał. I iluż to naszych znajomych jeździ do Włoch – na pielgrzymki, na wycieczki objazdowe, nad morze. Człowiek zamówi kawę, pogada z właścicielem małej trattorii, zapyta o drogę do kościoła na wzgórzu i nagle świat robi się bliższy. Nie przez zabytki, tylko przez słowa. Proste, czasem nieporadne, ale własne.
Francuski? Tak, wiem, zaraz ktoś powie: trudny, nosowy, po co mi to. A ja powiem: po nic. I właśnie dlatego warto. Dla przyjemności mówienia dziwnie ułożonymi ustami, dla melodii, dla tego, że nagle zwykłe „dzień dobry” brzmi jak mała elegancja w powietrzu. I nie trzeba od razu czytać Prousta w oryginale, proszę państwa. Wystarczy umieć przeczytać menu, zapytać o godzinę, powiedzieć „dziękuję” z tą ich miękkością. To też jest luksus. Taki cichy.
Często słyszę też: a może hiszpański? No jasne. Hiszpański jest jak sąsiad z klatki obok – głośny, gestykulujący, czasem za blisko, ale serdeczny. Przydaje się nie tylko w Hiszpanii, ale i w połowie świata. Teledyski, seriale, rozmowy na plaży, nawet wnuki czasem coś tam podśpiewują po hiszpańsku. A człowiek, jak rozumie choć kawałek, to już nie czuje się taki wykluczony. No bo każdy to zna, prawda? To uczucie, że wszyscy coś wiedzą, a my nie do końca.
Są też tacy, którzy wybierają niemiecki. Z rozsądku, z sąsiedztwa, bo córka od lat pracuje w Monachium, bo paczki przychodzą z Dortmundu, bo wnuki dwujęzyczne. Niemiecki bywa szorstki, to fakt, ale jest w nim jakaś uczciwość, porządek. Jak dobrze zapięta marynarka. Nie musi się podobać, wystarczy, że działa. A działa bardzo.
I teraz coś ważnego, co muszę powiedzieć wyraźnie, choć sam długo tego nie rozumiałem: my już nie uczymy się języków po to, żeby „zdać”. My się uczymy, żeby mówić krzywo, wolno, z błędami. I nic się nie stanie. Świat się od tego nie zawali. Nikt nam jedynki do dziennika nie wstawi, nikt nie wezwie rodziców – chociaż rodziców już raczej nie ma kto wzywać, no właśnie. Uczymy się dla siebie. Dla tej radości, kiedy nagle rozumiemy zdanie w radiu. Albo gdy obcy człowiek odpowie nam pełnym zdaniem, a nie tylko uśmiechem.
Oczywiście, bywają dni, że się nie chce. Że głowa boli, że kolana skrzypią, że za oknem plucha i człowiek woli herbatę z cytryną niż nowe słówka. Normalne. Ale potem przychodzi taki moment – na przykład SMS od wnuczki po angielsku, krótki, trochę pokręcony – i nagle my go rozumiemy. Bez tłumacza. I serce robi taki mały skok, jak dawniej, po zdanym egzaminie.
Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, jaki język „warto”. Warto ten, do którego nas ciągnie. Czasem nie wiadomo dlaczego. Bo usłyszeliśmy go kiedyś w pociągu. Bo aktor w starym filmie mówił nim pięknie. Bo sąsiadka zaczęła chodzić na kurs i głupio nam było zostać w tyle. Powody bywają błahe, ale skutki – całkiem poważne. Nowe słowa porządkują dzień, wyostrzają uwagę, przeganiają samotność. A to nie są drobiazgi.
Na koniec powiem może banalnie, ale od serca: język obcy na emeryturze to nie jest inwestycja w przyszłą karierę. To inwestycja w dzisiejszy poranek, w jutrzejsze popołudnie, w rozmowę, która mogła się nie wydarzyć. W drobny ruch w głowie, który mówi: jeszcze żyję, jeszcze się uczę. I to, proszę państwa, jest bezcenne. Nawet jeśli z akcentem. Nawet jeśli z błędami. Nawet jeśli trochę po swojemu.









