Szukaj

Podróż do siebie – znaczenie rozwoju duchowego po 60-tce?

Podróż do siebie – znaczenie rozwoju duchowego po 60-tce2

Zaczęło się chyba w dniu koło sześćdziesiątych urodzin. Tort był, świeczki też, a kolano już wtedy dawało znać przy schodach. Pamiętam pewien ranek. Zwykły, kuchenny. Czajnik gwizdał za długo, bo zapatrzyłem się w okno. Na parapecie kurz, na podwórku ktoś trzepał dywan, rytmicznie, jak za dawnych lat. I nagle pomyślałem – po co ja się tak ciągle spieszę? Przecież już nigdzie nie muszę. I to „nie muszę” zabrzmiało dziwnie, trochę pusto, a trochę… no właśnie, obiecująco.

Rozwój duchowy. Brzmi jak coś z broszury albo z plakatu w domu kultury. A to przecież często zaczyna się od rzeczy zupełnie nieplakatowych. Od ciszy, która wreszcie nie straszy. Od tego, że nie włączasz radia od razu, tylko słyszysz, jak lodówka mruczy, a w rurach coś tam stuka. Człowiek po sześćdziesiątce ma już za sobą tyle hałasu – cudzych oczekiwań, terminów, „trzeba”, „wypada”, „co ludzie powiedzą” – że cisza bywa jak pierwszy dzień urlopu. Trochę niezręczna, ale po chwili… no, oddycha się.

Jest też coś takiego, o czym rzadko się mówi, bo nie brzmi ładnie. Zmęczenie sobą. Własnymi reakcjami, tym, że znowu się zirytowałem, że znów powiedziałem za ostro, albo przeciwnie – że zamilkłem, choć trzeba było się odezwać. Po sześćdziesiątce to zmęczenie wychodzi na wierzch jak stara farba na ścianie. I albo człowiek udaje, że jej nie widzi, albo bierze szpachelkę. Rozwój duchowy bywa właśnie tym drugim. Skrobaniem. Powolnym, nierównym, z przerwą na herbatę i chwilą zwątpienia, czy w ogóle warto.

Kiedy byłem młodszy, duchowość kojarzyła mi się albo z kościołem (ławka skrzypi, kolano boli, kazanie za długie), albo z ludźmi, którzy wszystko wiedzą lepiej i mówią półszeptem. Teraz widzę, że to też rozmowa z samym sobą. Taka uczciwa, bez udawania. Że coś mi nie wyszło. Że kogoś skrzywdziłem, choć nie chciałem. Albo że całe życie biegłem, bo bałem się zatrzymać. Każdy to zna, prawda? Tylko nie każdy chce się do tego przyznać.

Po sześćdziesiątce czas robi się inny. Nie szybszy, raczej gęstszy. Dzień potrafi być długi, nawet bardzo, a jednocześnie lata mijają jak kartki w kalendarzu, przewracane od niechcenia. I wtedy zaczyna się to grzebanie w środku. Nie zawsze przyjemne. Czasem wyciąga się wspomnienia, które pachną nie kawą, a raczej wilgocią z piwnicy. Ale są też takie, które nagle świecą. Jak pierwsza praca, pierwszy list napisany ręcznie, pierwszy raz, gdy powiedziało się „nie” i świat się nie zawalił.

Z wiekiem zmienia się też stosunek do pytań. Kiedyś chciało się odpowiedzi. Konkretnych, najlepiej na już. Teraz pytania same w sobie zaczynają wystarczać. Kim jestem, kiedy nikt nie patrzy? Co mnie jeszcze naprawdę cieszy, a co tylko udaję z przyzwyczajenia? I czy potrafię siedzieć bezczynnie dziesięć minut, nie poprawiając świata? To ostatnie bywa najtrudniejsze, swoją drogą. A jednak w tych pytaniach, niedomkniętych, jest coś kojącego. Jakby człowiek wreszcie przestał się z sobą ścigać.

Rozwój duchowy w tym wieku to nie jest zdobywanie szczytów. Raczej porządkowanie półek. Wyrzucanie rzeczy, które już nie są potrzebne. Ambicji, które ciążyły jak za ciasne buty. Złości, noszonej latami, bo „tak wyszło”. I zostawianie miejsca na drobiazgi: rozmowę bez celu, spacer tą samą ulicą, modlitwę albo jej brak. Czasem wystarczy usiąść na ławce, popatrzeć na ludzi i pomyśleć: każdy z nas coś niesie. Tyle że jedni się tym chwalą, inni chowają głęboko.

Zauważyłem, że po sześćdziesiątce łatwiej o czułość. Dla siebie, ale i dla innych. Może dlatego, że już wiadomo, jak krucha jest codzienność. Że kubek może się stłuc bez ostrzeżenia, a telefon zadzwonić z wiadomością, po której długo nie można znaleźć kapci. Duchowość wtedy nie jest teorią. Jest sposobem, żeby wstać rano i mimo wszystko zaparzyć herbatę. Dla siebie. Może dla kogoś jeszcze.

Na koniec – bo każdy tekst musi się jakoś domknąć, choć życie rzadko to robi równo – powiem tak: podróż do siebie po sześćdziesiątce to nie ucieczka od świata. To raczej powrót. Do tego, kim się było, zanim świat nas zagadał. Trochę chaotyczny, trochę spóźniony powrót, ale własny. I jeśli czasem się potkniemy po drodze, to trudno. Ważne, że wreszcie idziemy w swoją stronę.

Obraz autorstwa freepik