Szukaj

Pół wieku innowacji w architekturze z prof. Krystyną Pawłowską.

av_13052

Krystyna Pawłowska

W ciągu długiej, bo trwającej niemal 50 lat pracy zawodowej i różnych przedsięwzięć poza pracą etatową, zajmowałam się wieloma bardzo różnymi tematami. Projektowałam plany ochrony i zagospodarowania parków narodowych i krajobrazowych, opracowywałam plany zagospodarowania przestrzennego miast, w tym Warszawy i Krakowa. Projektowałam parki publiczne i rewaloryzację ogrodów zabytkowych, inwentaryzowałam chałupy w Bieszczadach i zabytkowe witraże w Krakowie, projektowałam witraże, zajmowałam się partycypacją społeczną w gospodarce przestrzennej. Pisałam prace naukowe: artykuły i książki. Etatowo pracowałam w trzech miejscach: na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej, na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego i w Miejskiej Pracowni Planowania Przestrzennego w Warszawie.  Współpracowałam z uczelniami kilku krajów, w tym najdłużej z uczelniami japońskimi w Osace, Tokio i Kioto. Założyłam stowarzyszenie i byłam jego prezesem przez 10 lat. Przez cały ten czas uczyłam studentów. Ostatnią serię wykładów nagrałam on-line i wykłady te nadal „pracują” niejako w moim imieniu.

Myślę, że różnorodność jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech mojego dorobku.

Studia architektoniczne wybrałam trochę na ślepo. Żadnego architekta w mojej rodzinie nie ma. Po maturze zarówno nauczyciel matematyki, jak i polonistka sugerowali mi wybór studiów zgodnie z wykładanymi przez nich przedmiotami. W gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego wybrałam architekturę. Pytających zwykle zapewniam, że Wydział Architektury był najbliżej mojego domu. To, rzecz jasna, żart, ale naprawdę tak było.

Po latach uważam, że dobrze wybrałam, ale nie dlatego, że moim ulubionym zajęciem jest projektowanie budynków, co stanowi najbardziej typową pracę architekta. Wybór był dobry dlatego, że studia te uczą kreatywności  i dlatego, że jest to skrzyżowanie wielu dróg. Tam spotyka się technika z humanistyką i nauka ze sztuką.

Kreatywność zwana dawniej pomysłowością to umiejętność pozwalająca tworzyć. Nie tylko badać świat, czy odpowiadać na zadane pytania, ale tworzyć coś, czego nie ma. W swojej pracy dydaktycznej często widywałam studentów przeżywających tzw. lęk białego papieru. Jak zacząć ma ktoś, kto dotychczas odpowiadał na pytania i rozwiązywał zadania? Trzeba stworzyć coś z niczego i to właśnie jest piękne. Gdy coś, co stworzyliśmy rzeczywiście zaistnieje i okazuje się być piękne, przeżywamy prawdziwy moment szczęścia. Moment taki przeżyłam na przykład, gdy po zakończeniu realizacji Parku Dębnickiego w Krakowie, wydrapałam się na pagórek, który poprzednio zaprojektowałam i zobaczyłam sylwetę Wawelu, co było właśnie zamierzonym celem tego pagórka.

Architekt porusza się wśród wielu dyscyplin mających różne metodologie. Bada przestrzeń jak geografowie i biolodzy, prowadzi obliczenia konstrukcyjne jak matematyk, bada potrzeby ludzi, jak psycholog czy socjolog, tworzy dzieła plastyczne, jak rzeźbiarz czy malarz.  Musi poznać wiele zakresów wiedzy i sztuki od strony teoretycznej i praktycznej. Nie jest to łatwe, ale z tych połączeń wynikają nowe sprawy i wartości nieobecne, gdy pozostajemy w granicach od dawna zarysowanych dziedzin.

Zajmowanie się tak różnymi dziedzinami nie jest typową sytuacją w świecie nauki. Najpierw szefowie, a potem koledzy często z różnorodności moich zainteresowań czynili mi zarzut. Uważali, że tak jak oni, powinnam się skupić na drążeniu jednego tematu, stając się coraz lepszym specjalistą w coraz węższej dziedzinie. Broniłam się w różny sposób argumentując, że rzeczywistość nie jest zestawem izolowanych spraw, lecz materią ciągłą, a na każdym pograniczu dziedzin dzieją się rzeczy równie ważne, jak te w ich centrum. Stanowczo uważam, że tematy interdyscyplinarne i multidyscyplinarne nie powinny być lekceważone.

Zrozumienie dla tej postawy zyskałam, gdy zaangażowałam się w pracę nad tworzeniem nowego wydziału na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej wyrósł z potrzeb nowego ustroju, a ci, którzy go tworzyli wywodzili się z najróżniejszych dziedzin. Mnie zawiodło tam zainteresowanie partycypacją społeczną w gospodarce przestrzennej i w ochronie zabytków.

Być może moja zmienność wynikała z wrodzonej różnorodności zainteresowań, ale z pewnością nie bez znaczenia był fakt, że nie chciałam zajmować się sprawami, które mnie nie wciągały. Tak mi się w życiu udawało, że pracowałam i zarabiałam robiąc to, co mnie interesowało i co uważałam za pożyteczne dla ogółu. Coś w rodzaju mistrzowskiego sprzedawania papierosów na pewno nie dawałoby mi satysfakcji. Gdy człowiek ma pracę odpowiadającą jego zainteresowaniom i możliwościom, może być szczęśliwy. Konsekwencją też bywa stan, w którym zarabia się więcej niż potrafi się wydać. No cóż, jest to także furtka do pracoholizmu i muszę przyznać, że pracoholikiem też bywałam.

Wychodzenie poza granice swojego podstawowego wyksztalcenia owocuje także poznawaniem wielu ludzi i wielu środowisk, co po prostu zbogaca życie. Na marginesie wspomnę, że największy przekrój skrajnie różnych środowisk spotykałam na wieloosobowych salach szpitalnych – niestety często tam bywałam.

Jest jeszcze jedna cecha, która towarzyszyła moim poczynaniom – trwałam stanowczo przy swojej własnej wrażliwości niezależnie od mód i terroru narzucanego przez aktualne w danym momencie wyrocznie.

Gdy zaczynałam studia obowiązywała miłość do modernizmu w architekturze. Gdybyż to był jeszcze ten modernizm międzywojenny, ale za oknem widziało się siermiężny modernizm komuny z resztkami niedawno przegnanego socrealizmu. Jak miałam uwierzyć w ideę funkcjonalizmu, skoro np. według tej idei sklepy mięsne powinno się projektować jako wygodne poczekalnie dla kolejki, a kazano nam projektować zachodnie markety. Modernizm mi się nie podobał, natomiast na praktyce studenckiej na Pogórzu Przemyskim „zakochałam się” w cerkwi w Uluczu. Na zielonej aż oczy bolą łące, siedziała sobie 400-letnia, wyczarowana z gontów piękność. Ptaki śpiewały, słońce świeciło, powietrze pachniało.

Gdy zainteresowałam się witrażami w kamienicach krakowskich, dekoracyjność w architekturze, a w tym szczególnie secesja była odsądzana od czci i wiary, jako przejaw kiczowatych, mieszczańskich gustów. Jednak witraże mi się podobały, co skończyło się napisaniem książki, a potem założeniem Stowarzyszenia Miłośników Witraży. Ta niezgoda na poddawanie się modom towarzyszyła mi całe życie i była powodem niektórych ważnych wyborów.

Muszę tu jeszcze wspomnieć o pewnym zdarzeniu przełomowym, które miało miejsce, gdy byłam już po sześćdziesiątce. Wyjechałam ze studentami na warsztaty do Chorwacji. Tam spotkałam Japończyków, a jeden nich zaprosił mnie do tego kraju. Nigdy nie byłam szczególnie zainteresowana Japonią, ale trudno było nie skorzystać z okazji. Pracowałam tam jako visiting professor  i zwiedzałam mnóstwo miejsc: od cudownych ogrodów w Kioto po wulkan Aso na wyspie Kiusiu. Największe wrażenie zrobiło na mnie jednak co innego – kolosalna różnica kulturowa między mentalnością naszą i Japończyków. Myślałam, że jako osoba dojrzała wiem, co w ludziach uniwersalne, a co lokalne. To przekonanie legło w gruzach. Udział uniwersalności jest o wiele mniejszy niż myślałam. Właśnie to jest ekstremalnie ciekawe! Dlaczego dotychczas tak mało wędrowałam po świecie? Jest tyle do zobaczenia, tyle do odczucia. Potem trochę próbowałam to nadrobić na tyle na ile pozwalało mi zdrowie.

Spełnionym zawodowo ludziom często grozi krach, gdy przyjdzie czas na emeryturę. Zanim sama doczekałam tego momentu, miałam okazję obserwować z bliska i z daleka ludzi, którzy przede mną stawali się emerytami. Niektórzy obrażali się na rzeczywistość i rzeczywiście szybko odchodzili. Inni trzymali się kurczowo swojego dawnego zawodu, co w świecie nauki jest dość częste i nie ma w tym niczego złego, prócz sytuacji, gdy starzy zajmują miejsce młodym i gdy sami nie są w stanie ocenić swojego zacofania lub słabości.  Są tacy, którzy, póki sił nadrabiają różne zaległości; podróżują, uprawiają sporty, uczą się nowych rzeczy, tańczą śpiewają itp. Są wreszcie tacy, którzy próbują żyć życiem młodych bliskich – najczęściej dzieci, co nie zawsze się tym dzieciom podoba.

Mnie najbardziej podobał się przykład mojego ojca, który był lekarzem, ale na emeryturze powrócił do wspomnień młodości, nawiązał dawne kontakty i napisał wspomnienia. Ich tematem był jego udział w I wojnie światowej, jako legionisty I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego. Po jego śmierci, gdy temat legionów nie był już zakazany, wydałam te wspomnienia drukiem.

Zapewne podobałby mi się także przykład emerytów podróżników, ale niestety mój stan zdrowia nie pozwala mi iść tą drogą.

Postanowiłam więc pisać. W szufladach, szafach i komodach mojego domu, który niegdyś kupił mój pradziadek, tkwiło archiwum rodzinne mojej mamy. Nigdy nie miałam czasu, aby go porządnie przestudiować. Były tam między innymi piękne, stare ryciny, stare dokumenty, listy, pamiętniki.

Pisać zawsze lubiłam, choć męczył mnie narzucany mi przez różnych redaktorów sztywny styl tekstów naukowych. Nie uważałam, że tekst naukowy to taki, którego nikt inny oprócz autora i kilku jego kolegów nie potrafi zrozumieć. Wręcz przeciwnie uważam, że im lepiej rozpoznany i przemyślany jest problem, tym łatwiej go wytłumaczyć większemu gronu osób. Sztuczna hermetyczność słownictwa, zawiłe, wielokrotnie złożone zdania i inne sztuczki mające” unaukowić” wywód to szalbierstwo i tanie efekciarstwo. Rzecz jasna są dziedziny nauki, zwłaszcza te ścisłe, których nie da się zrozumieć bez odpowiedniego wykształcenia ale, jeśli idzie o architekturę, planowanie przestrzenne, nauki humanistyczne i nauki o sztuce wiele spraw można przedstawić językiem zrozumiałym dla szerokiego grona odbiorców.

Nie miałam zamiaru ani koloryzować, ani głosić bezpodstawnych tez, ani przeinaczać faktów, ale postanowiłam pisać tak, jak lubię, to znaczy bez sztywnego stylu wypranego z emocji.

Aby pisać o mojej rodzinie musiałam się wiele nauczyć. Mój pradziadek Władysław Bartynowski był znanym numizmatykiem, kolekcjonerem rycin, wydawcą faksymile starodruków, bibliofilem i konserwatorem książek. Tych wszystkich dziedzin musiałam się choć trochę nauczyć. Ależ to ciekawe! Z racji innych zainteresowań rodziny musiałam też poznać proces kształtowania się polskiego muzealnictwa na przełomie wieków XIX i XX, historię I wojny światowej z punktu widzenia żołnierzy i cywilnych mieszkańców Krakowa. Musiałam też pogłębić wiedzę o młodopolskiej bohemie lwowskiej, a nawet o seksuologii i wenerologii. To wszystko nie byłoby możliwe, gdybym nie wypłynęła na ocean możliwości, jakie daje Internet. Jak to dobrze, że weszłam w ten świat, w przeciwieństwie do niektórych moich rówieśników, którzy „całe te internety” powierzali sekretarkom i młodym.

Teraz jestem na etapie wydawania książki pt. Władysław Bartynowski numizmatyk i jego rodzina. Niestety nadszedł czas na szukanie wsparcia finansowego na realizację tego przedsięwzięcia, czego bardzo nie lubię, ale wiem, że robota nie zakończona po prostu nie istnieje. Trzeba walczyć. Z wdzięcznością przyjmę wszelkie rady.

Zaczęłam też pisać bloga o Japonii. Zapraszam! Adres: japonskie-migawki.blogspot.com

W załączeniu przedstawiam kilka książek z mojego dorobku, które mogą zainteresować nie tylko architektów.

  • Pawłowska, Idea swojskości miasta, Wyd. Politechniki Krakowskiej, Kraków 2001
  • Pawłowska. M. Swaryczewska, Ochrona dziedzictwa kulturowego; Zarządzanie i partycypacja społeczna, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2002
  • Pawłowska z zespołem, Krajobraz kulturowy Japonii, Wyd. Politechniki Krakowskiej, Kraków 2010
  • Pawłowska z zespołem, Zanim wybuchnie konflikt, Wyd. Fundacji Partnerstwo dla Środowiska, Kraków 2010
  • Pawłowska, Witraż krakowskie w kamienicach mieszkalnych i obiektach użyteczności publicznej z przełomu wieków XIX i XX, Wyd. Stowarzyszenia Miłośników Witraży,Legnica, 2018
  • Pawłowska, Dom na Krakusa; Historia pewnej kamienicy i jej mieszkańców na krakowskim Podgórzu, Księgarnia Akademicka, Kraków 2020
  • Pawłowska, Kolekcja medalików i krzyżyków Władysława Bartynowskiego, Księgarnia Akademicka, Kraków 2023