Pierwszy raz o spadkach serio pomyślałem nie przy okazji żadnej własnej choroby, tylko w kolejce na poczcie. Przede mną stał starszy pan, w ręku drżała mu teczka z gumką, taka z czasów, gdy gumka była ważniejsza od zamka. Pani w okienku odsyłała go od jednego formularza do drugiego, a on coraz bardziej się kurczył, jakby chciał zniknąć. Wyszliśmy razem. Powiedział tylko: „Chciałem synowi to uporządkować, żeby nie miał potem bałaganu… a tu taki cyrk”. I coś mnie wtedy ukłuło. Bo spadek to nie jest temat z zaświatów. To jest temat z urzędu, z kuchennego stołu, z szuflady ze sztućcami.
Większość z nas odkłada tę rozmowę na „później”. Bo nie wypada, bo jeszcze nie czas, bo zdrowie jako takie, bo dzieci się obrażą, bo ktoś coś źle zrozumie. A potem przychodzi moment nagły, niespodziewany, i już nie ma rozmowy, tylko są papiery i emocje. Często brzydkie emocje. Widziałem rodzeństwa, które przez działkę na wsi przestawały ze sobą rozmawiać na lata. O dom po rodzicach potrafią się bić nie pięściami, ale słowami, które bolą dłużej. Każdy to zna, prawda? Albo przynajmniej zna kogoś, kto zna.
Najprostsza droga to testament. Słowo poważne, trochę jak z filmu, a w praktyce kartka papieru, data, podpis i – jeśli robimy to u notariusza – pieczęć. Testament można zmieniać, poprawiać, drzeć i pisać od nowa. I dobrze, bo życie się zmienia. Jedno dziecko wyjeżdża, drugie się rozwodzi, wnuki rosną, ktoś się obrazi, ktoś pogodzi. Testament daje jedną ważną rzecz: jasność. Że to, co jest moje, po mojej śmierci ma trafić tam, gdzie ja chcę. Nie gdzie urząd, nie gdzie los, nie gdzie przypadek.
Jest jeszcze darowizna. Tu i teraz. Oddaję mieszkanie córce, działkę wnukowi, samochód synowi. Za życia. Niby prościej, niby szybciej. Ale z darowizną bywa różnie. Bo oddać coś to jedno, ale życie potem to drugie. Znam historie, gdzie po darowiźnie nagle zmieniał się ton rozmów, klucze do „własnego” mieszkania przestawały pasować, a obietnice opieki miękły jak stare jabłka w piwnicy. Nie straszę, tylko mówię: darowizna wymaga ogromnego zaufania. I twardych nerwów.
W spadkach jest jeszcze zachowek, czyli ta część, której prawo pilnuje nawet wtedy, gdy my chcielibyśmy inaczej. Taki bezpiecznik. Można się na niego złościć, można uważać, że to nie fair, ale on jest. I potem, po śmierci, wraca jak bumerang w postaci pozwów, wezwań, rozpraw. Lepiej o nim wiedzieć wcześniej, niż później drapać się w głowę – już nie swoją zresztą.
Formalności są jak mgła: z daleka wygląda niegroźnie, a jak się w nią wejdzie, to nagle nie widać własnych butów. Notariusz, sąd, urząd skarbowy, terminy, druki, opłaty. To wszystko brzmi odstręczająco, wiem. Sam nie lubię. Zapach urzędu – mieszanka papieru, starej kawy i czyjegoś zdenerwowania. Ale przez to trzeba przejść, jeśli chcemy, żeby po nas został porządek, a nie labirynt. I nie trzeba od razu wszystkiego robić dziś. Wystarczy zacząć myśleć.
Najtrudniejsze w tym wszystkim nie są wcale przepisy. Najtrudniejsze są rozmowy. Z dziećmi, z wnukami, z partnerem. Bo każdy ma w głowie swój film o przyszłości. Jedni wolą wiedzieć dokładnie, inni nie chcą słyszeć ani słowa. I tu nie ma jednej recepty. Trzeba wyczuć moment. Czasem przy obiedzie, czasem przy herbacie, czasem zupełnie nie wprost. „A jakby mnie jutro zabrakło…” – to zdanie potrafi zamarznąć w pół drogi, ale czasem trzeba je jednak dopowiedzieć.
Mam wrażenie, że nasze pokolenie jest między dwoma światami. Z jednej strony jeszcze to stare: „nie mów o śmierci, bo ściągniesz”. Z drugiej – coraz bardziej praktyczne myślenie: kredyty, akty notarialne, księgi wieczyste w komputerze. I gdzieś pomiędzy jesteśmy my, z własnymi przyzwyczajeniami, lękiem, ale i odpowiedzialnością. Bo spadek to nie tylko pieniądze i mury. To też relacje, wspomnienia, pretensje, czasem niewypowiedziane żale.
Na koniec, już spokojniej: przekazanie majątku to nie jest akt rezygnacji z życia. To raczej taki gest: „dbam o to, co będzie po mnie”. Nie trzeba mieć fortuny, żeby ten temat był ważny. Czasem chodzi o dwupokojowe mieszkanie, czasem o kawałek ziemi, czasem o oszczędności trzymane „na czarną godzinę”. Godzina kiedyś przychodzi, no bo przychodzi, i wtedy dobrze, jeśli zamiast chaosu zostawimy po sobie choć odrobinę porządku. Dla nich. I trochę też dla siebie, żeby spać spokojniej. Choćby od tego tematu.









