Pierwszy raz naprawdę zderzyłem się z tematem praw konsumenta nie w urzędzie, nie przy dużej aferze, ale przy czajniku. Zwykłym, białym, takim z plastiku, co to miał być na lata. Kupiłem go na promocji, bo kartka była duża, czerwona, a ja już wiem, że jak czerwona, to człowiek szybciej sięga po portfel. Po trzech miesiącach czajnik przestał grzać. Ot, umarł. Cisza, zimna woda i moje poranne mruczenie pod nosem. I wtedy pomyślałem: no dobrze, i co teraz? Mamy swoje prawa — mówi się. Tylko kto je pamięta, gdy para nie leci?
Po sześćdziesiątce człowiek zaczyna kupować trochę inaczej. Ostrożniej, wolniej, czasem z kalkulatorem w głowie. Emerytura nie rozpieszcza, a ceny w sklepach jakby dostały jakiejś zadyszki — ciągle biegną w górę. Kupujemy więc sprzęty, leki, ubrania, buty „porządniejsze, żeby starczyły”. I właśnie wtedy te prawa konsumenta zaczynają być naprawdę potrzebne. Bo nie chodzi o luksusy. Chodzi o to, żeby nie zostać z niczym i z poczuciem, że znów ktoś był sprytniejszy.
Najczęściej potykamy się na reklamacji. Samo słowo już brzmi jak coś kłopotliwego. Jakby człowiek od razu musiał się przygotować do walki. A to wcale tak nie powinno wyglądać. Sprzęt zepsuł się w czasie, który się nie mieści w zdrowym rozsądku? Mamy prawo oddać, żądać naprawy, wymiany albo pieniędzy. I nie, to nie jest łaska sprzedawcy. To jest obowiązek. Ale przy ladzie często słyszę: „Proszę zadzwonić do serwisu”, „To nie nasza sprawa”, „Minęły dwa tygodnie”. I wielu z nas macha ręką. Bo wstyd, bo kolejka, bo pani za nami już wzdycha. A potem w domu człowiek się wścieka. Cicho, do siebie.
Są też umowy. Ach, umowy… Telefon, internet, prąd, gaz, jakieś pakiety medyczne, które miały być złotem na stare kości, a bywają co najwyżej mosiądzem. Przychodzi miły pan albo dzwoni miła pani, głos młody, pewny siebie, wszystko „bardzo korzystne”, „tylko dziś”, „ostatnia szansa”. I człowiek słucha, bo chce wierzyć, że ktoś się nim interesuje. A potem przychodzi pierwsza faktura i już humor siada. I tu znów — mamy prawo odstąpić od umowy zawartej na odległość. Jest na to czas. Nie trzeba podawać powodów. Ale ile osób to wie, a ile osób tylko wzdycha nad rachunkiem?
Często mylimy grzeczność z obowiązkiem bycia posłusznym. A to błąd. Sprzedawca może być miły, ale to nie znaczy, że ma rację. Urzędnik może mówić oficjalnie, ale to nie znaczy, że ma ostatnie słowo. Po sześćdziesiątce mamy już jedno wielkie doświadczenie: życie. I ono nas nauczyło, że czasem trzeba powiedzieć: „Proszę mi to dać na piśmie” albo „Chcę się zastanowić”. To są bardzo potężne zdania, choć brzmią zwyczajnie.
Są też zwroty w sklepach, zwłaszcza tych internetowych, gdzie wszystko jest „tak łatwe”. Klik, klik, paczka, a potem: jednak nie to, za małe, za duże, inne niż na zdjęciu. I znów — mamy czas na zwrot. Bez tłumaczenia się. Bez poczucia winy. To nie jest fanaberia. To jest bezpiecznik. Tylko trzeba pamiętać o terminach, paragonach, opakowaniach. Niby drobiazgi, ale potrafią zdecydować o wszystkim.
Coraz częściej słyszę też o oszustwach. Na wnuczka już każdy zna, prawda? Ale są nowsze: fałszywe inwestycje, podejrzane sklepy, cudowne leki z internetu. Tu prawo też stoi po naszej stronie, choć nie zawsze zdąży szybciej niż oszust. Dlatego ostrożność po sześćdziesiątce to nie strach. To rozsądek. Taki dojrzały. Taki, który wie, że nie wszystko złoto, co się świeci w reklamie.
I powiem coś jeszcze, trochę nie na temat, ale jednak bardzo ważne: korzystanie z praw konsumenta to nie jest awanturnictwo. To nie jest bycie „trudnym klientem”. To jest zwykła dbałość o siebie. O swoje pieniądze, o swój spokój, o swoje nerwy. A nerwy, umówmy się, po sześćdziesiątce już nie odnawiają się tak szybko jak dawniej.
Na koniec wrócę do mojego czajnika. Zareklamowałem go. Trochę się trząsłem, trochę mówiłem za szybko, ale złożyłem papier. Po dwóch tygodniach oddali pieniądze. Kupiłem inny, też biały, też zwyczajny. Działa do dziś. I za każdym razem, gdy woda zaczyna bulgotać, mam nie tylko herbatę. Mam też tę małą, cichą satysfakcję, że tym razem to ja wygrałem.
Prawa konsumenta po 60-tce to nie teoria z książek. To codzienność. Sklep, telefon, rachunek, przesyłka, umowa, reklamacja. To wszystko dzieje się obok nas, czasem między obiadem a drzemką. I warto o tym pamiętać. Spokojnie, bez krzyku, ale też bez rezygnacji. Bo nasze lata dały nam jedno bardzo konkretne prawo: nie dawać się już tak łatwo zbywać. I tego się trzymajmy.









