Z programami socjalnymi jest u nas trochę tak jak z pogodą w październiku — niby coś tam zapowiadają, niby człowiek wie, że może lunąć, ale i tak stoi w drzwiach z parasolem w ręku i zastanawia się, czy w ogóle go brać. Ja sam łapię się na tym, że kiedy słyszę o „nowych dodatkach” albo „wsparciu dla seniorów”, to od razu podnoszę brwi. Nie złośliwie, broń Boże, tylko tak… z przyzwyczajenia. Bo człowiek już swoje widział i wie, że między zapowiedzią a rzeczywistością czasem mieści się cały ocean papierów do wypełnienia. Choć, uczciwie mówiąc, ostatnimi laty bywa lepiej — a przynajmniej ja tak to widzę, może trochę przez palce, ale jednak.
Ostatnio sąsiadka z czwartego piętra, pani Ela, zapukała do moich drzwi z pytaniem, czy ja „mam ten dodatek osłonowy, czy jeszcze nie”. Złapała mnie przy zlewie, z rękami w pianie, więc wyglądałem mało reprezentacyjnie, ale zaprosiłem ją do środka. No i zaczęła opowiadać — że słyszała o dopłatach do energii, o czymś tam do ogrzewania, o dodatku dla osób niesamodzielnych, a nawet o tym, że podobno można starać się o coś jeszcze, tylko ona nie pamięta nazwy. Siedzieliśmy więc przy stole, ona mieszała moją zimną herbatę (mówiłem, żeby nie mieszała, ale nie posłuchała), a ja grzebałem w papierach, bo mam taki zwyczaj, że wszystko trzymam w jednej starej żółtej teczce. I właśnie to jest — moim zdaniem — część całej tej historii: że przepisy przepisami, dodatki dodatkami, a potem i tak człowiek siedzi nad stołem jak księgowy na pół etatu i próbuje ustalić, co dokładnie mu przysługuje.
Prawda jest taka, że programów socjalnych dla emerytów jest dziś sporo. Radzę sobie, choć czasem z lekkim jękiem. Weźmy choćby trzynastkę i czternastkę — niby wszyscy o nich mówią, ale i tak co roku ktoś pyta: „to kiedy to wypłacają?”. A ja skąd mam wiedzieć? Mówię wtedy, że zwykle wiosną i jesienią, bo tak kojarzę, ale pewności nie mam, bo te daty jakoś dziwnie mi uciekają z głowy. Albo dopłaty do leków — to dopiero temat. Jedni mówią, że przysługuje, inni że nie, a jeszcze inni, że zależy od wieku albo od tego, czy receptę wypisał ten czy tamten lekarz. No i jak tu nie dostać zawrotu głowy?
A jednak, mimo tego całego zamieszania, widzę w tych programach coś dobrego. Może nie wszystko jest idealne, jasne, ale jednak trochę pomagają. Weźmy taki mój rachunek z apteki sprzed dwóch miesięcy — pamiętam, bo liczyłem go dwa razy, nie dowierzając, że wyszedł niższy niż zwykle. Nie dużo, ale jednak. Albo dopłata do prądu, dzięki której przestałem się bać włączać czajnik trzy razy dziennie. Mała rzecz, ale człowiekowi trochę lżej.
No i jeszcze jedno: choć te dodatki są dla wszystkich, to każdy z nas przeżywa je po swojemu. Jeden się ucieszy, drugi powie, że „to i tak za mało”, a trzeci w ogóle nie będzie wiedział, że coś takiego istnieje. Pamiętam, jak mój kolega, pan Marian, przez pół roku nie wiedział, że może dostać dodatek dla osób po siedemdziesiątce. Gdy mu to powiedziałem, spojrzał na mnie jakbym mu zdradził sekret rodzinny, po czym odparł: „A kto by tam za tym nadążył?”. I miał rację — trudno nadążyć, bo raz przepisy się zmieniają, raz terminy, a człowiek przecież nie siedzi cały dzień w internecie. My to bardziej z radia albo z rozmów na ławce pod blokiem wyciągamy informacje.
Czasem myślę, że te programy mogą być trochę jak taka poręcz na schodach — nie wniosą człowieka na górę, ale pomogą się nie przewrócić, kiedy noga zaczyna drżeć. Oczywiście, dobrze by było, gdyby system był prostszy, bardziej przejrzysty, żeby każdy wiedział, co mu przysługuje, a nie musiał przepytywać pół osiedla. Ale nie chcę się tu bawić w narzekanie, bo prawda jest taka, że mimo całego mojego sceptycyzmu — tak, korzystam. I cieszę się, że są. I że czasem mogę powiedzieć pani Eli czy panu Marianowi: „Słuchajcie, zajrzyjcie tu albo tam, bo może coś wam się należy”.
Podsumowując, bo znów się rozgadałem bardziej niż zamierzałem — programy socjalne i dodatki dla emerytów to nie cudowny plaster na wszystkie problemy, ale jednak kawałek wsparcia, który potrafi człowiekowi ulżyć. Choćby na chwilę. Choćby o te kilkadziesiąt złotych mniej na rachunku. A w naszym wieku każda taka chwila i każdy taki grosz mają swoją wagę. I może nie rozwiąże to wszystkiego, wiadomo, życie to życie, ale przynajmniej nie idziemy pod wiatr zupełnie sami. I ja to naprawdę doceniam, nawet jeśli przyznaję się do tego niechętnie i dopiero przy drugim łyku zimnej herbaty.
A w ogóle to wnuk mówił ostatnio, żebym poszukał w internecie, na stronach urzędu albo jakiś prawniczych. Internetu się uczę dopiero, ale do urzędu wybiorę się w następnym tygodniu.









