Czasem, proszę Państwa, człowiek budzi się rano — ja zwykle trochę za wcześnie, bo coś zadrapie w gardle albo sąsiad trzaska drzwiami — i zanim jeszcze złapie okulary, już czuje, że ten dzień mu rośnie na plecach jak plecak pełen kamieni. Stres, niby takie słowo wyświechtane, ale kto po sześćdziesiątce nie zna go aż za dobrze? Mnie tam dopada najczęściej przy drugim łyku kawy, kiedy w radiu znowu mówią o czymś, co się „niepokojąco pogarsza”, albo gdy spojrzę na kartkę z terminami wizyt lekarskich. Niby zwyczajne rzeczy, a jednak człowiek by czasem najchętniej zakopał głowę pod poduszkę. Tylko że kręgosłup nie pozwala, no i jakoś głupio tak leżeć cały dzień, choć przyznam — bywa, że mnie kusi.
Ostatnio łapię się na tym, że stres nie przychodzi jako coś wielkiego i głośnego, tylko tak po cichu, jak przeciąg z okna uchylonego na centymetr. Wystarczy mała myśl, jakieś niedomknięte sprawy, ktoś coś powie w kolejce do piekarni — i już człowiek zaczyna w środku mielić. A potem, bez ostrzeżenia, ciało reaguje: tu coś ściśnie, tam jakoś płytko się oddycha. I człowiek myśli: „O rety, kiedy to się zaczęło?”. No więc ja też nie wiem dokładnie. Może zawsze tam było, tylko kiedyś umiałem biec szybciej i to jakoś zgonić z ramion.
W każdym razie zauważyłem, że odkąd mam więcej lat niż chciałbym liczyć (choć liczę, bo kto nie liczy?), relaks zaczął być czymś, co trzeba pielęgnować świadomie. Dawniej wystarczyło pójść na spacer, przeciągnąć kości albo pogadać z kimś pod sklepem. Teraz — o dziwo — to nie zawsze działa, bo myśli lecą jak te wróble na kablach, każdy w swoją stronę. A jednak próbuję. Na przykład wczoraj: siadłem sobie po obiedzie przy kuchennym stole. Wziąłem głęboki oddech, potem drugi, spojrzałem przez okno. Na dworze ktoś akurat wieszał pranie — drobiazg, ale jakby świat mi powiedział: „Spokojnie, wszystko idzie swoim rytmem”. I człowiekowi robi się trochę lżej.
Choć bywa oczywiście, że takie proste sposoby nie wystarczą. Wtedy wracam do tego, co mi kiedyś powiedziała znajoma lekarka: „Trzeba uczyć ciało, że nie musi być w pogotowiu”. Ładnie to brzmiało, ale ja nie od razu zrozumiałem. Dopiero po jakimś czasie załapałem, że chodzi po prostu o małe rytuały — takie codzienne kotwice. U mnie to jest, na przykład, krótki spacer po osiedlu, taki bez celu. Idę, patrzę na drzewa (mam ulubioną lipę, zawsze pachniała jak wakacje), czasem przystanę przy placu zabaw, choć teraz dzieci mniej, bo zimno. I wtedy, sam nie wiem czemu, czuję jakby myśli przestawały się spieszyć. Gdy ktoś mnie mija i kiwnie głową, to jeszcze lepiej — drobny gest, a człowiekowi jakby ciśnienie spadało.
Nie chcę tu robić z siebie mędrca, bo sam się tego relaksu dopiero „nauczam”, jak to mówi moja wnuczka, kiedy coś źle powiem po angielsku. Ale powiem tak — warto znaleźć sobie takie momenty ciszy, nawet jeśli są krótkie i trochę krzywe. Czasem wystarczy pięć minut. Raz mi się zdarzyło usiąść na ławce przy śmietnikach, bo doniczka mi pękła i czekałem, aż się uspokoję, żeby jej nie wyrzucić zbyt nerwowo. I proszę sobie wyobrazić — siedzę, pachnie trochę resztkami (tak średnio, wiadomo), ale obok kot przyszedł i zaczął się wygrzewać na słońcu. I myślę: „No patrz, nawet tu da się chwilę odetchnąć”. Nie polecam jako głównej metody, ale wiecie… życie czasem samo podsuwa lekcje.
Co do bardziej „porządnych” sposobów, to wielu moich rówieśników chwali sobie ćwiczenia oddechowe. Ja podchodzę do tego trochę nieufnie — zawsze mi się wydawało, że za długo oddychać to można, ale po co specjalnie. A jednak próbowałem. Wciągnąć powietrze tak, żeby poczuć jak brzuch się podnosi, potem powoli wypuścić… i jeszcze raz. Przy trzecim razie już coś zaczyna puszczać. Nie zawsze, nie u każdego, ale często. To taka rzecz, którą można zrobić nawet stojąc przy garnku z zupą, bo i czemu nie? Nic nie kosztuje, nikt nie zobaczy.
No i rozmowa. Najzwyklejsza, z kimś życzliwym — sąsiadką, bratem, czy kimkolwiek, kto potrafi słuchać. Tyle że tu uczciwie powiem: ludzie w naszym wieku czasem się krępują przyznać, że coś ich „napięło”. A przecież to normalne. Każdy ma swoje troski, a wyrzucić je z siebie to też forma relaksu. Tylko trzeba trafić na dobry moment. Ja z moim kolegą z pracy, co już dawno nie pracujemy, czasem idę na krótki spacer i jakoś tak samo wychodzi. Najpierw narzekamy na drobiazgi, potem na zdrowie, a potem nagle obaj jesteśmy… spokojniejsi. Jakby weszło powietrze do środka tam, gdzie go brakowało.
Relaks w dojrzałym wieku to nie jest luksus. To konieczność. Ale taka zwyczajna, niewymyślna. Nie trzeba spa ani medytacji w egzotycznych krajach (chociaż kto chce i może, proszę bardzo). Czasem wystarczy własny fotel, trochę ciszy, krótka rozmowa, zapach mokrej trawy po deszczu albo to nieszczęsne wciąganie powietrza, które mimo wszystko działa. I może, jeśli pozwolimy sobie na te niewielkie chwile wytchnienia, to stres przestanie nas ścigać na każdym kroku. Nie zniknie — wiadomo, życie to nie reklama — ale da się z nim żyć tak, żeby nie zaglądał w oczy częściej, niż naprawdę musi.
A to, proszę Państwa, w naszym wieku jest już całkiem sporo.









