Nie wiem, od kiedy to się zaczęło, ale mam wrażenie, że im jestem starszy, tym częściej zaglądam do szafki, w której stoją nie leki z apteki, tylko te wszystkie słoiki z suszem, napary, dziwne mieszanki od znajomej z targu. Kiedyś człowiek śmiał się z babci, że „znowu jakieś trawki parzy”, a teraz proszę bardzo – sam w tym siedzę po uszy. I nie powiem, żeby to było tylko sentymentalne. Coś w tym ziołowym świecie naprawdę działa. Może nie cuda, nie odrastają kolana ani kręgosłupy, ale pewne sprawy… no ruszają się jakby lżej.
Na początek te klasyki, które każdy zna, prawda? Rumianek – złoty środek na pół życia. Na żołądek, na gardło, na oczy, na nerwy. Czasem się śmieję, że gdyby dodać rumianek do betonu, to by i chodnik lepiej znosił zimę. Ale żarty żartami, a wieczorna herbatka z rumiankiem po dniu, który przeciągnął się jak kolejka w przychodni, naprawdę potrafi uspokoić. Mięta podobnie – człowiek wypije, brzuch przestaje się buntować, głowa lżejsza. Tylko trzeba pamiętać, że mięta to też charakter, nie dla każdego i nie trzy razy dziennie, bo potem zaczyna się kręcić w głowie, człowiek się dziwi, a to nie cud, tylko przesada.
Później są te zioła bardziej „specjalistyczne”. Głóg na serce – o tak, znam wielu, którzy piją regularnie i mówią, że czują różnicę. Lżejsze kołatania, mniejszy niepokój w klatce. Melisa na uspokojenie – niby oczywista, ale jak ktoś ma ręce, co same drżą do telefonu o północy, bo sen nie przychodzi, to taka zwykła melisa potrafi zrobić więcej niż pół wieczornych wiadomości. A skrzyp polny, pokrzywa, te „zielone sprzątaczki” organizmu – na stawy, na mocniejsze włosy, na to całe nasze powolne osadzanie się czasu w środku.
Ale tu trzeba zatrzymać się na chwilę. Bo zioła to nie landrynki. One też potrafią namieszać, szczególnie gdy ktoś bierze leki na stałe. Dziurawiec piękny, żółty, w słońcu aż razi w oczy – a potrafi zupełnie zmienić działanie leków na serce czy depresję. Pamiętam sąsiadkę z trzeciego piętra, co piła go „na poprawę nastroju”, aż w końcu lekarz złapał się za głowę. „Pani Heleno, ale kto pani to podpowiedział?”. No kto… koleżanka z bazarku, no bo jakże inaczej.
Są też zioła na pamięć i krążenie – miłorząb japoński. Kiedyś egzotyka, teraz w każdej aptece, nawet w tej najmniejszej przy rynku. Jedni chwalą, inni mówią, że to więcej wiary niż efektu. Ja biorę sporadycznie, bardziej z ostrożnej nadziei niż z przekonania. Ale może tu właśnie chodzi o ten rytuał. O to, że człowiek robi coś dla siebie, zamiast tylko narzekać, że „już nic nie działa jak dawniej”. A działa, tylko inaczej, wolniej, po swojemu.
W całym tym zielarskim świecie jest jeszcze jedna sprawa – smak. Gorzki, ziemisty, czasem aż gryzący w język. I dobrze. Bo wtedy człowiek pamięta, że to nie cukierek. Parzenie naparu, czekanie aż naciągnie, ten zapach, co się niesie po kuchni i miesza z aromatem starej kawy w filiżance… to wszystko jest częścią leczenia. Może bardziej głowy niż ciała, ale kto dziś oddzieli jedno od drugiego?
Nie namawiam nikogo na rewolucję w apteczce. Zioła nie zastąpią lekarza, badań, porządnej diagnozy. Ale mogą być obok. Cicho, skromnie, jak stary znajomy, który nie gada dużo, za to gdy trzeba, poda rękę. I tylko jedno powiem z całą odpowiedzialnością – warto pytać, sprawdzać, nie wierzyć w każdą cudowną mieszankę „na wszystko”. Bo na wszystko nie ma nic. I może to dobrze.
Na koniec, już tak po ludzku, bez mądrzenia się: ja te swoje zioła piję nie tylko dla zdrowia. Piję, bo przypominają mi kuchnię mojej babki, blaszany rondelek, parującą wodę, ciszę wieczorów bez internetu. I jeśli przy okazji trochę pomogą sercu, żołądkowi, snom – to nie będę się z nimi kłócił. Ot, taka nasza zielona umowa na resztę drogi.









