Nie zaczęło się od wielkiego postanowienia. Żadnego „od jutra zmieniam życie”, żadnych sportowych haseł wypisywanych na kartce i przyklejanych do lodówki. Zaczęło się banalnie: zawiązywałem but i coś w krzyżu strzyknęło tak, że aż mi się gwiazdy w oczach zapaliły. Usiadłem na brzegu łóżka, popatrzyłem na swoje nogi, trochę jak na cudze, i pomyślałem: no dobrze, kolego, albo się ruszysz, albo zardzewiejesz. A rdza, jak wiadomo, lubi spokój.
Ruch to zdrowie – powtarzają wszyscy. Lekarze, sąsiedzi, wnuki, reklamy w telewizji między jednym syropem a drugim. Tylko że my, po sześćdziesiątce i dalej, mamy do tego hasła taki zdrowy dystans. Bo wiemy, że ruch ruchem, ale kolano, biodro, serce, plecy… każde z nich ma swoje zdanie. I zwykle głośno je wyraża. Mimo to coś w tym jest. Nie w maratonach, nie w wygibasach z internetu, tylko w tej codziennej, zwykłej krzątaninie, którą da się trochę podkręcić.
U mnie wszystko zaczęło się od poranków. Zanim kawa, zanim radio, zanim świat zacznie krzyczeć wiadomościami. Otwieram okno, wciągam powietrze – czasem pachnie chlebem z piekarni za rogiem, czasem po prostu wilgotnym betonem – i robię kilka ruchów rękami. Nic wielkiego. Krążenia ramion, skłony, parę nieporadnych przysiadów przy oparciu krzesła. Wygląda to pewnie śmiesznie, zwłaszcza jak ktoś by zajrzał przez okno. Ale ciało, to uparte stworzenie, po chwili odpowiada. Najpierw oporem, potem ulgą.
Najtrudniej było przełamać niechęć. Ten głos w głowie: „Dziś nie, dziś boli”, „Jutro nadrobimy”, „Po co się męczyć”. Każdy to zna, prawda? A prawda jest taka, że jutro rzadko nadchodzi z lepszą motywacją. Więc zacząłem oszukiwać samego siebie. Mówiłem: tylko dwie minuty. Tylko ręce, tylko szyja. I nagle robiło się pięć, a czasem i dziesięć. Bez wielkiej filozofii.
Sąsiadka z parteru chodzi z kijkami. Codziennie, niezależnie od pogody. Śnieg, upał, mżawka – ona idzie. Kiedyś zapytałem, czy jej się zawsze chce. Popatrzyła na mnie jak na dziecko i powiedziała: „Nigdy. Ale zawsze wracam w lepszym nastroju”. I coś w tym jest. Bo ruch to nie tylko mięśnie i stawy. To też głowa. Po spacerze świat wydaje się odrobinę wolniejszy, mniej napastliwy. Jakby ktoś ściszył ulicę.
Nie każdy lubi spacery, to jasne. Ktoś woli rozciąganie przy stole, ktoś inny kilka ćwiczeń na krześle, ktoś jeszcze kręci się po kuchni między czajnikiem a oknem. I dobrze. Ćwiczenia dla seniora to nie jest katalog z obrazkami idealnych sylwetek. To jest znalezienie takiego ruchu, który da się wpleść w dzień, między śniadaniem a drzemką, między telefonem od córki a zakupami.
Czasem przesadzamy w drugą stronę. Zryw, entuzjazm, nowe buty sportowe, a po tygodniu dwa dni bólu i koniec przyjaźni ze sportem. Znam to. Dlatego nauczyłem się jednej rzeczy: ruch ma być trochę za mały, a nie trochę za duży. Lepiej skończyć z poczuciem „mogłem jeszcze”, niż z myślą „nigdy więcej”. Stawy lubią cierpliwość. Serce też.
Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że ciało odwdzięcza się szybciej, niż się wydaje. Po kilku tygodniach łatwiej wstać z fotela, łatwiej wejść po schodach, łatwiej założyć skarpetki bez sapnięcia jak lokomotywa. To są drobne zwycięstwa, ale bardzo prywatne. Takie, które poprawiają dzień bez fanfar.
Nie będę udawał, że jestem wzorem. Są dni, kiedy wybieram fotel, koc i serial zamiast ćwiczeń. I dobrze. Życie to nie regulamin zawodów. Ale gdzieś z tyłu głowy zawsze już mam ten ruch. Jak zapaloną małą lampkę: „Nie zapominaj o sobie”.
Na koniec powiem coś prostego, choć może zabrzmi jak z poradnika: ruch po sześćdziesiątce to nie walka z czasem. To raczej cichy układ z własnym ciałem. Ja ci trochę pomogę, ty mi trochę odpuścisz. Bez wielkich obietnic, bez rekordów. Ot, żeby móc iść, schylić się, unieść torbę z zakupami i jeszcze mieć siłę uśmiechnąć się do sąsiadki od kijków. I jeśli to nie jest zdrowie, to ja już naprawdę nie wiem, co nim jest.









